Jedyne czego się głęboko boję to tego, że mój ból się nigdy nie zmieni, mamo.

Miałem dzisiaj krótką, trochę bolesną rozmowę z matką przez telefon. Początkowo chciałem jej tylko opowiedzieć o tym, co u mnie, być może wypełnić prośbę (dla mnie wymaganie) o kontakt. Przekonała mnie też do tego S., dość chyba przypadkiem.

Ale tutaj nie ma przypadków.

Rodzicielka spytała się, czy przyjadę na święta. Odpowiedziałem, że właśnie się nad tym zastanawiam. Że nie czuję się do końca komfortowo z tą tradycją, w której nic się nie zmienia. Że nie czuję się dobrze z wujkiem, ogólnie takie „sztuczne” święta są męczące.

Na to ona, że nad tym trzeba przecież pracować! Obruszyła się, zdenerwowała, widziałem to. Nie reagowałem, było mi po prostu trochę smutno, że tak się wkurza. Powiedziała, że nie będzie ze mną rozmawiać, bo nie.

Bo rodzina to aksjomat. Wycofała się. Nie zawiesiła rozmowy, czekała. Nie wiem na co, mogę tylko coś wymyślać, ale też poczekałem, być może ochłonie. Jednak zakończyłem rozmowę.

Byłem bardzo wkurzony. To ona mnie tego nauczyła, wycofania. Byłem rozjuszony, głębiej – miałem silny żal.

Po pewnych ćwiczeniach, wykonanych dnia poprzedniego w nocy, uświadomiłem sobie kolejną rzecz. Właśnie ten cholernie silny żal o to, że mnie nie nauczyła. Nie pamiętam sytuacji, w której naprawdę matka mnie czegoś nauczyła. Inaczej, w której nauczyłem się TEGO CO CHCIAŁEM z jej pomocą.

Poza tym – moja agresja. Silna agresja, pewnie u źródła skierowana do niej, potem kierowana na świat, do mnie. Agresję dotyczącą usilnego wymagania czegoś na mnie. Pomimo tego, że sam tego nigdy nie dostałem. K*rwa mać! (sentencja do zmiany – wymaga czegoś ode mnie chociaż nigdy tego mi nie dała)

Nawet jeśli dostałem, to czułem się wybitnie niedowartościowany, niedoceniony, nie wspierany, wtedy kiedy tego potrzebowałem, na przykład ostatnio.

Jakbym dopiero co niedawno dostał świadomość, świadomy rozwój od poziomu dziecka w prezencie. Prezent od „medytacji”, świata, życia. Cokolwiek.

Innym załączonym w bonusie prezentem jest lęk.

Nie  boję się wydziedziczenia z rodziny, nie boję się kobiet, przynajmniej nie tak jak kiedyś.

Tak serio to kocham kobiety. Czuję to w pełni, gdy widzę ją, gdy z nią rozmawiam, a potem pojawia się często totalny brak satysfakcji i smutek, żal. Znowu się nie udało, znowu żadnej miłości, nic tylko kolejna porażka.

Bardziej prawdziwie, denerwujące są inne rzeczy: zachowanie, blokady seksualne, to, że muszę działać. Odechciewa się „lasek”. Nie boję się podejścia, miałem po prostu silną blokadę, a osobno, wewnątrz odczuwałem lęk.

Do rzeczy: lęk przed stałością, którą sobie zaserwowałem, lęk przed tym, że ten ból zostanie ze mną na zawsze, że w każdym kolejnym wcieleniu będę cierpiał tak jak teraz, że ludzie cierpią z tej nieświadomości, z tej silnej frustracji, z tej niemożliwości wypełnienia podstawowych potrzeb.

I że nie mogę być w świecie, nie chcę być w takim świecie cierpienia. Że to nie możliwe żeby być szczęśliwym i mieć to, czego najsilniej pragnę, chociaż inni mają, bo są właśnie inni. Na przykład, bo są skurwysynami, idiotami i tak dalej.

Nawet z dość „głupią i prymitywną” potrzebą przytulania miałem niesamowite przejścia, i do dzisiaj jest to dla mnie pewny wysiłek, żeby po prostu kogoś przytulić. Ale jest o wiele łatwiej, bo widzę jakie miałem do tej pory efekty.

Podsumowując: lęk, jaki dzisiaj znalazłem to: nigdy mi się nie uda, i strasznie boję się, że to się nigdy nie zmieni. Że zawsze, w każdym życiu, teraz będę nieszczęśliwy, bo mi się nie udaje. Potrzebuję – nie mogę – boli mnie.

I na koniec – dostałem od matki smsa, cytuję: „nie umiem się z Tobą porozumieć ale Cie kocham”

Odpisałem. Staram się jak mogę. Też Cię kocham.

admin Opublikowane przez:

Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *